Sklep filatelistyczny Marek Czelej dla Puls Biznesu
Jak zarabiać na znaczkach
RAFAŁ FABISIAK [publikacja na tej stronie za zgodą autorów]
Aby zarabiać na handlu znaczkami, trzeba się na tym bardzo dobrze znać. Nie można tego traktować jak lokaty, bo… to loteria.
– W latach 70. mój brat za kolekcję znaczków PRL kupił 40 proc. posiadłości w Radości oraz 4 tys. mkw. placu, 200 mkw. domu i stróżówkę. Dzisiaj za ten sam zbiór mógłby kupić metr kwadratowy mieszkania na nowym osiedlu — opowiada Marek Czelej, właściciel firmy filatelistycznej Marek Czelej, zajmującej się międzynarodowym obrotem i doradztwem w sprawach wyceny i sprzedaży zbiorów znaczków pocztowych.
Jest jednym z niewielu specjalistów w tej dziedzinie w Polsce. Z wykształcenia chemik. Znaczkami pasjonuje się od 6. roku życia. Jako dziecko czytał pod kołdrą potężne katalogi znaczków, ucząc się ich na pamięć. Dzisiaj katalogi mają po kilka tomów (zwłaszcza zagraniczne) i dwa tysiące stron. Nie przeszkadza mu to poruszać się po nich swobodnie, gdy pokazuje kolejne znaczki. Jedną z pozycji w katalogu jest znaczek stworzony na igrzyska olimpijskie w Australii w 1956 r., a przedstawiający dwóch bokserów. Tyle że do góry nogami.
Trochę wyżej jest zdjęcie tego samego znaczka wydrukowanego prawidłowo. Ktoś specjalnie zamienił parametry druku, wydrukował kilka błędnych arkuszy i puścił je w obieg. Stworzył w ten sposób znaczek unikatowy dla kolekcjonerów, podnosząc tym samym jego wartość. To najbardziej dzisiaj poszukiwany znaczek z czasów PRL. Kiedyś w Polsce było 200-300 tys. ludzi, którzy profesjonalnie zbierali znaczki. Handlowali znaczkami zagranicznymi, a płaciło się dolarami, dzięki czemu ceny osiągały ogromne sumy w złotych.
— Teraz na rynku mamy kryzys. Jest wiele unikatowych znaczków, ale mało kto je kupuje. Kolekcjonerów jest niewielu i ich nie przybywa. Ale potężny niemiecki rynek filatelistyczny też spada na łeb na szyję. Trzymają się tylko rynki rosyjski i chiński. Polska nie wypada jeszcze tragicznie, ale raczej nic nie wskazuje, że będzie lepiej — ocenia Marek Czelej.
Sam przestał kolekcjonować znaczki — taka zasada: jak handlujesz, to już nie zbierasz, bo jesteś za blisko towaru. Została pasja. Dzisiaj za darmo wycenia znaczki. Co dzień dostaje po kilka e-maili w tej sprawie. Według niego poważnych zbieraczy, którzy znają się na znaczkach, zostało w Polsce raptem 10-20. Każdy szuka konkretnych egzemplarzy.
— Niedawno bardzo poszły w górę ceny znaczków chińskich. Bloczek z 1962 r. sprzedawano po 30-40 tys. euro. Jeśli się znajdzie dwóch kolekcjonerów, którzy chcą mieć jakiś znaczek, to momentalnie wywindują cenę, a niedługo znów będzie kosztował grosze. To loteria. Aby zarabiać na handlu znaczkami, trzeba się na tym bardzo dobrze znać. I nie można tego traktować jak lokaty. Wiele takich przypadków kończyło się kompletnym fiaskiem. Nie tyle oszukiwano, ile ci, którzy proponowali takie inwestycje, po prostu się na tym nie znali — przestrzega Marek Czelej.
O wartości kolekcjonerskiej znaczków decyduje ich unikatowość, niedostępność, ale i felery: błędy w druku, brak koloru, brak ząbkowania. Kolekcjonerzy właśnie takich znaczków szukają najbardziej. I takie perełki co jakiś czas wypływają. Arkusz znaczków przedstawiający karty (królowa kier) na zielonym tle, emisja z 1996 r. Nie wiadomo, dlaczego poprzedzielano arkusze na pół. I tak je później sprzedawano. Kilka nieprzedartych arkuszy pojawiło się jednak na rynku w 2009 r., wzbudziły ciekawość kolekcjonerów i cena natychmiast poszła w górę. A czy nagrodzony znaczek ma wyższą wartość na rynku?