Znaczki to pasjonujący, ale i trudny temat. Możecie przeczytać więcej w wywiadzie, który udzieliłem Rzeczpospolitej.
„Purpurowy Pałac Kultury to maskotka Marka Czeleja, którą znalazł w „masówce” w 1957 r.”
Cały artykuł:
Ze znaczków zupy się nie gotuje
Bartosz Mszyca 18-05-2014, ostatnia aktualizacja 18-05-2014 08:01
http://www.ekonomia.rp.pl/artykul/1110638.html
Tylko stare, dobre egzemplarze mogą zyskiwać na wartości – mówi Marek Czelej, właściciel najstarszej w Polsce firmy filatelistycznej.
Rz: Czy filatelistykę można w dzisiejszych czasach traktować jeszcze jako inwestycję, czy jest to już wyłącznie hobby?
Marek Czelej, właściciel najstarszej w Polsce firmy filatelistycznej: Dobre czasy dla filatelistyki już się skończyły. Wprawdzie w tej chwili na rynku dostępna jest ogromna ilość znaczków, ale młodzież w ogóle się tym nie interesuje. W latach 80. i na początku lat 90. ubiegłego wieku do mojego sklepu przychodziły dzieci. Dziś już ich tu nie ma.
Spora część z nich mogła jednak odziedziczyć kolekcje zbierane przez lata przez dziadków czy ojców. Czy jest szansa, że sami staną się kolekcjonerami?
Problem w tym, że jeśli potomek nie ma zacięcia do zbierania, to nic z tego nie wyjdzie. Żeby w miarę dobrze znać się na filatelistyce, trzeba samemu zbierać znaczki przez co najmniej dziesięć lat. A przede wszystkim trzeba je kochać. To jest absolutna podstawa. Wiele osób dziwi się, że ich znaczków nikt nie chce kupić, albo że cena oferowana przez kupującego jest bardzo niska w stosunku do wyceny katalogowej. A przecież w katalogu wiele pozycji jest strasznie przewartościowanych. Zdarzają się tam wyceny po 300–400 tys. zł. To jest absurdalne.
W PRL na znaczkach można było sporo zarobić.
To prawda. Podam przykład ze swojej historii. W latach 50. przyjechał mój wujek z Ameryki. Powiedział, że potrzebuje 20 serii znaczków olimpijskich z Melbourne. Kosztowały wtedy po 8 zł, a wujek płacił mi za nie dolara. W 1957 r. dolar kosztował 200 zł. Jak łatwo policzyć, za owe 20 serii dostałem 4 tys. zł. Dla 13-latka to były niewyobrażalne pieniądze! Z kolei mój brat w 1971 r. sprzedał bogaty zbiór znaczków z PRL. Za te pieniądze kupił 40 proc. posiadłości w Radości. I to nie byle jakiej: 4 tys. mkw. placu, 200 mkw. domu i stróżówka. Teraz za taki zbiór można by kupić najwyżej 1 mkw. przeciętnego mieszkania.
Czy kolekcje znaczków z czasów Polski Ludowej są jeszcze coś warte?
Niewiele, ale za parę lat będą warte jeszcze mniej.
Dlaczego tak się dzieje?
Znaczki w PRL były tak drogie, ponieważ ludzie, choć mieli pieniądze, nie mogli nic kupić. Lokowali zatem m.in. w znaczki, a to nakręcało koniunkturę. Teraz rynek się kurczy. Zawsze powtarzam, że ze znaczków zupy się nie gotuje, ich ilość jest na w miarę stałym poziomie. A to wpływa na ceny.
Co dziś psuje rynek?
Czasami pojawiają się ogłoszenia, że ktoś oferuje budowę zbioru inwestycyjnego. Jest to trochę nabieranie ludzi, bo to jest taki rodzaj totolotka. Prawdopodobieństwo trafienia jest może większe, ale nigdy nie wiadomo, co będzie poszukiwane, a co nie. Innym problemem jest to, że znaczki są poszukiwane przez nuworyszy, którzy nie mają zacięcia zbierackiego. Już kilka razy widziałem, jak taki nuworysz chce sprzedać swoją kolekcję. Cena leci wtedy na łeb, bo on chce sprzedać wszystko za jednym zamachem. Dla niego kilkadziesiąt tysięcy złotych to niewielka strata, ale na rynek wpływa to bardzo negatywnie.
Jakich egzemplarzy warto szukać?
W tej chwili inwestowanie w znaczki ma sens jedynie wtedy, gdy mówimy o starych, dobrych egzemplarzach. Tyle że to są znaczki już przeszacowane. Sporą popularnością cieszy się na przykład znaczek „Polska nr 1″. Jednak gdy ci, którzy w niego teraz inwestują, zaczną go wyprzedawać, to dostaną 10 proc. kwoty, jaką wyłożyli. Z nowszych pozycji można pomyśleć o zakupie polskich znaczków wydanych po 1995 r. Ich nakłady są coraz mniejsze. Jeżeli zbieractwo odbije, to te znaczki będą bardzo poszukiwane. Generalnie jednak w przypadku inwestowania w polskie znaczki doradzałbym dużą ostrożność.
A znaczki zagraniczne?
Obecnie obserwujemy bardzo duży popyt na znaczki chińskie. To trochę paradoksalne, ponieważ w PRL właściwie nikt nie chciał ich kupować w abonamencie. W czasie rewolucji kulturalnej w Chinach została jednak zniszczona większość egzemplarzy. Zbiór takich znaczków z lat 1958–1968 jest wart kilkadziesiąt tysięcy złotych. A sprzedaż jest natychmiastowa. Ale te znaczki też będą drogie tylko do pewnego czasu.
Na co należy zwrócić szczególną uwagę, inwestując w znaczki?
Pamiętajmy, że w znaczkach w zasadzie kupujemy klej. Jak to rozumieć? Znaczek musi być wysokiej jakości, a o tym decyduje przede wszystkim tył danego egzemplarza. Trzeba sprawdzić, czy znaczek ma kompletne ząbki, ale przede wszystkim, czy nie ma tzw. podlepek. Stare zbiory były kompletowane nie w klaserach, ale w albumach, w których przyklejało się znaczki. Taki egzemplarz będzie kosztował najwyżej 20 proc. wartości takiego samego znaczka bez podlepek. Wytrawny filatelista zbiera rzeczy rzadkie, czyli znaczki w doskonałym stanie.
Jak na rynek filatelistyczny wpływa internet?
Niewątpliwie ratuje go. Na możliwości zakupu znaczków w internecie zyskały zwłaszcza mniejsze ośrodki, które wcześniej były w zasadzie odcięte od rynku. Sklepy i giełdy filatelistyczne funkcjonowały tylko w dużych miastach. W związku z tym w tej chwili obserwujemy wzmożony ruch w handlu „słabymi” znaczkami, bo one nie są drogie. Jeden rocznik kosztuje kilkanaście złotych. W przypadku drogich znaczków trzeba bardzo uważać. Istnieje spore ryzyko, że ktoś, kto nie ma wystarczającej wiedzy, kupi egzemplarz w złym stanie albo wręcz falsyfikat. Podstawowa zasada to zachować zimną krew i dokładnie analizować daną transakcję.
Zajmuje się pan znaczkami od 60 lat, od 1983 r. prowadzi pan sklep. Czy po tylu latach coś jeszcze jest w stanie pana zaskoczyć w branży filatelistycznej?
W zasadzie nie. Jedynym zaskoczeniem jest to, że na świecie pojawiają się znaczki, które kiedyś były nieosiągalne. Ilość zbieraczy stale się zmniejsza, a to sprawia, że ceny dobrych, klasycznych znaczków nie są wysokie. Wśród klientów mojej firmy znajduje się wielu osiemdziesięcioletnich kolekcjonerów, którzy całe życie zbierali znaczki. W pewnym momencie okazywało się jednak, że nie byli w stanie czegoś nabyć, bo danego egzemplarza po prostu nie było. Teraz te znaczki sprowadza się bardzo tanio z zagranicy i ci klienci są zachwyceni, że mogli w końcu uzupełnić zbiór. Ale to jest podejście czysto hobbistyczne.
Najdroższe znaczki świata
Choć filatelistyka przeżywa obecnie gorsze chwile, wciąż istnieją znaczki, o których marzy każdy prawdziwy kolekcjoner.
∑ Jednym z okazów, który najmocniej rozpala wyobraźnię zbieraczy, jest „Treskilling Yellow”. To jedyny znany egzemplarz szwedzkiego znaczka o nominale trzech szylingów pochodzącego z 1855 r., który zamiast zielonego, ma żółty nadruk. Na aukcji w 1996 r. osiągnął cenę 2,3 mln dolarów. W 2013 r. kupił go Szwed Gustaf Douglas. Nie wiadomo jednak, ile zapłacił za ten unikat.
∑ Jednym z najdroższych znaczków świata jest również „Błękitny Mauritius”. W rzeczywistości chodzi o dwa znaczki z podobizną królowej Wiktorii, w kolorach pomarańczowym i błękitnym, o nominale 1 i 2 pensów. Zostały one wyemitowane przez brytyjski rząd Mauritiusa w 1847 r. Ich cena transakcyjna wynosi ok. 2,2 mln dolarów.
∑ Pochodzący z 1918 r. znaczek „Inverted Jenny” to kolejny przykład słynnego błędnodruku, czyli znaczka z błędem drukarskim popełnionym w czasie produkcji; błąd nie został wykryty przez kontrolę i znaczek wprowadzono do sprzedaży. W tym przypadku powstał tylko jeden arkusz zawierający 100 znaczków z błędem; przedstawiony na nich samolot Curtiss JN-4 został wydrukowany do góry nogami. Pojedyncze egzemplarze mogą osiągać cenę ok. 1 mln dolarów.
Koniec artykułu
Marek Czelej – Dane kontaktowe